Wróć do: PODRÓŻE

Litwa, Łotwa, Estonia - sierpień 2010

W ubiegłym roku, gdy odwiedziliśmy Rygę, zaświtał nam w głowach nieśmiały pomysł: "a gdyby tak pojechać jeszcze dalej?" Wtedy nie starczyło czasu, teraz jednak mieliśmy przed sobą całe dwa tygodnie, a i aura znacznie bardziej sprzyjała podróżowaniu.

Przed granicą, w Ogrodnikach, wymieniliśmy część złotówek na waluty trzech krajów, przez które miała prowadzić nasza trasa. Resztę mieliśmy dokupić w miarę potrzeby. (To naiwne założenie przysporzyło nam później nieco kłopotów.)

Pierwszym przystankiem na naszej drodze był Gruto Parkas niedaleko Druskienników. Zgromadzono tam pochodzące z całej Litwy pomniki i popiersia z epoki nie tak dawno minionej. Kiedyś, wyniesione na piedestały, zdobiły główne place miast, dziś odpoczywają w leśnym zaciszu, władczymi gestami pouczając ptaki i wiewiórki. Jest tu chyba kilkunastu Leninów w najrozmaitszych pozach, jest Stalin i Dzierżyński, są litewscy komuniści. W budynkach muzeum urządzono m.in. bogato wyposażoną świetlicę oraz wystawę sztuki socrealistycznej. Bardzo się cieszę, że ktoś zadał sobie trud zachowania tych obiektów, zamiast ukradkiem wyrzucić je na wysypisko, a potem udawać, że nigdy nie istniały, i że zawsze dokonywaliśmy wyłącznie właściwych wyborów. To w końcu kilkadziesiąt lat naszej wspólnej historii.

Lenin z Wilna stracił podczas przeprowadzki prawy kciuk i stopę.

Nosferatu? Nie, to przecież Feliks Edmundowicz!

... i ten, co usta słodsze miał od malin...

Z Gruto Parkas wyjechaliśmy późnym popołudniem. Szukając noclegu nad którymś z pobliskich jezior i skręcając w coraz to węższe drogi, przekroczyliśmy w końcu granice rozdzielczości mapy i znaleźliśmy się nie wiadomo gdzie. Tam też zanocowaliśmy.

Kolejny dzień wypełniły długie godziny jazdy, ale za to po południu rozbiliśmy namiot już na campingu w okolicach Rygi.

W Rydze mieliśmy wielką przyjemność spotkać się za znanym kolekcjonerem i restauratorem zabytkowych motocykli - Aleksiejem Popowem. Przyjął nas niezwykle serdecznie, opowiedział wiele o eksponatach w ryskim muzeum, a nawet zaprosił do swej pracowni. Po drodze odwiedziliśmy miejsca znaczące dla historii motoryzacji. Najpierw - zabudowania dawnych zakładów A. Leutnera, gdzie oprócz rowerów produkowano też pierwszy rosyjski motocykl - "Rossija".

A potem - budynki założonej w 1874 r fabryki Russo-Bałt, produkującej wagony kolejowe, samochody osobowe, wozy strażackie, samochody pancerne. Tu również powstawały pierwsze konstrukcje lotnicze Igora Sikorskiego.

W pracowni p. Popowa oglądamy unikatowy motocykl: M-72 wyprodukowany we wrześniu 1941 r (czyli miesiąc po uruchomieniu produkcji) w moskiewskich zakładach MMZ. Piotrek dokonuje nawet jazdy próbnej.

To tylko jeden z wielu ciekawych pojazdów w pracowni. Obejrzeliśmy tam też m.in. górnozaworowy silnik motocykla M-53, wyprodukowanego w 5 doświadczalnych egzemplarzach w zakładach KMZ w roku 1958. Wał łożyskowany był na panewkach, a luz zaworowy regulowany krzywkami. Dla motocykla tego opracowano też zupełnie nowe nadwozie, które później stało się bazą dla K-750.

Tak właśnie wyglądał M-53

Zanim wróciliśmy na camping, objechaliśmy jeszcze pół miasta w poszukiwaniu banku, który zechciałby wymienić nasze złotówki. Gdy go wreszcie znaleźliśmy (Parex Bank), byliśmy już u kresu sił. Dobrze zapamiętamy tę lekcję - następnym razem weźmiemy tylko euro.

Z Rygi ruszyliśmy na północ, do Estonii. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Saulkrasti, by zwiedzić muzeum rowerów. Zaskoczyło nas bogactwo jego zbiorów, tym bardziej, że jest ono owocem 30 lat pracy i pasji jednego tylko człowieka. Wśród eksponatów obejrzeć można m.in. rower o kostrukcji drewnianej, rower ze sprężynowym amortyzowaniem obręczy kół, rowery napędzane wałkiem Kardana, oraz niezliczoną ilość rowerowych akcesoriów i pamiątek. Jest tam nawet rekonstrukcja sklepiku, gdzie na półkach leżą nieużywane części zamienne w oryginalnych opakowaniach z dawnych czasów.

Pierwszy krótki odpoczynek w Estonii zrobiliśmy już daleko za Pärnu, przy zrujnowanej cerkwi w Uue-Virtsu.

W Virtsu wjechaliśmy na prom, by dostać się na największą wyspę Estonii - Saaremę. A dokładniej, na wyspę Muhu, z której na Saaremę przejeżdża się dość długą groblą, zbudowaną pod koniec XIX wieku. Przeprawa promowa trwa około pół godziny, a jej koszt dla dwóch osób i motocykla to 110 koron estońskich, czyli niecałe 30 zł.

Każda podróż jest ze swej natury kompromisem pomiędzy chęcią poznania nowych miejsc, odkrycia ich tajemnic i wtopienia się w ich atmosferę, a naciskiem upływającego czasu i prozaicznych potrzeb bytowych (a czasem, niestety, również topniejących funduszy). Na Muhu prozaiczne potrzeby bytowe wzięły górę. Dzień miał się ku końcowi, trzeba było wreszcie coś zjeść i znaleźć miejsce do spania. Przejechaliśmy więc przez wyspę, zatrzymując się jedynie przy wiatraku Eemu, zbudowanym w 1881 r., a odbudowanym niemal dokładnie 100 lat później przez pewnego młynarza. Pod koniec XIX w. na Saaremie i Muhu było ponad 800 wiatraków. Nadal często się je spotyka, choć zachowała się tylko niewielka ich część. Są to tzw. "koźlaki", czyli wiatraki, których całą konstrukcję obraca się odpowiednio do kierunku wiatru (w odróżnieniu od wiatraków typu holenderskiego, gdzie obracana jest tylko górna część). Wydajność takiego koźlaka jak Eemu to ok. 50 kg mąki na godzinę.

A oto i grobla pomiędzy wyspami. Obecnie straciła nieco ze swej malowniczości, gdyż po zamknięciu swobodnego przepływu wody jej brzegi z obu stron zaczęły intensywnie zarastać trzcinami.

Mieliśmy świetny atlas Estonii. Pomagał nam na każdym kroku.

Zaczęliśmy rozglądać się za campingiem. Na mapie zaznaczono ich wiele, ale jakoś nie udawało nam się ich znaleźć. Chyba dopiero przy trzecim zorientowaliśmy się, że to, czego szukamy, nie będzie miało widocznej z daleka bramy wjazdowej i kolorowego szyldu. Będzie to po prostu miejsce na biwak, z drewnianym stołem, ławką, koszem na śmieci i sławojką, oznaczone niepozorną drewnianą strzałką z napisem "Lökke koht". I trzeba przyznać, że urzekły nas te miejsca. Bo gdzież indziej można rozbić namiot w pięknej okolicy, tuż nad samym morzem, a przy tym cieszyć się całkowitym spokojem i samotnością?

Dopiero po rozstawieniu namiotu zaczęliśmy zastanawiać się, na ile intensywne jest na Bałtyku zjawisko pływów. Przez resztę wieczoru monitorowaliśmy stan wód, w końcu jednak zmęczenie wzięło górę nad czujnością. Namiot na szczęście pozostał suchy, ale ślady wskazywały, że linia wody przybliżyła się w nocy o jakieś 3 metry.

Z Saaremy przeprawiliśmy się kolejnym promem na Hiiumę - drugą co do wielkości wyspę Estonii. Prom odchodzący z przystani Triigi jest znacznie mniejszy niż te, które łączą wyspy ze stałym lądem. Kursuje też rzadziej.

Najbardziej charakterystycznym obiektem na Hiiumie jest latarnia morska Köpu. Jest to najstarsza nieprzerwanie działająca latarnia na Bałtyku, a trzecia pod względem wieku na świecie. Zbudowana została w roku 1531. Wiąże się z nią ciekawa historia, która dowodzi, że lepsze naprawdę może okazać się wrogiem dobrego. Otóż, pod koniec lat 30-tych XX w. przeprowadzono gruntowny remont latarni. M.in. pomalowano ją wodoodpornymi farbami najlepszej jakości. Kilkadziesiąt lat później okazało się, że latarnia jest poważnie zagrożona. Zaprawa murarska zaczęła tracić spoistość pod wpływem wilgoci, która przedostawała się z gruntu do wnętrza murów, a nie mogła odparowywać na zewnątrz. Konieczne okazało się wzmocnienie całej konstrukcji 15-centymetrowym płaszczem ze zbrojonego betonu.

Drugą latarnią morską na Hiiumie jest Ristna, położona na najdalej na zachód wysuniętym krańcu wyspy. Tuż obok znajduje się miejsce określane "Rajem Surferów" - tam podobno spotyka się najlepsze fale w całej Estonii. Kiedy jednak my tam byliśmy, flauta panowała zupełna.

Jest też trzecia latarnia - Tahkuma - na północnym krańcu wyspy. Ristna i Tahkuma zbudowane zostały w tym samym czasie (1874-75) z gotowych elementów sprowadzonych z Francji.

Niedaleko latarni stoi pomnik, upamiętniający tragedię promu "Estonia". Właśnie ten punkt Estonii położony jest najbliżej miejsca zatonięcia promu.

W odległości kilkuset metrów od latarni znajdują się też posępne pozostałości radzieckiej baterii obrony wybrzeża, zbudowanej jeszcze przed II wojną światową i wyposażonej w cztery działa o kalibrze 130 mm i zasięgu 25 km.

Pierwszy nocleg na Hiiumie znaleźliśmy parę kilometrów na północ od Körgessaare. Głazy, kamienista plaża i trzcinowe zarośla - to typowy krajobraz estońskiego wybrzeża. Do tego - mnogość ptaków wodnych i brodzących. I ani jednego człowieka w zasięgu wzroku. Brzeg morza bez wszechobecnego zapachu gofrów i olejków do opalania, bez lodów kręconych, bez bananów ciąganych za motorówkami, bez plastikowego jazgotu. Tylko przestrzeń. I spokój.

Odrobina statystyki: w Polsce gęstość zaludnienia wynosi ok. 120 osób/km2. W Estonii: 29 osób/km2. Na Hiiumie: 11 osób/km2.

Następnego dnia zamieszkaliśmy w pobliżu Suursadam - niegdyś głównego portu handlu ze Szwecją, obecnie - portu remontowego dla kutrów rybackich.

Tym razem mieliśmy do naszej wyłącznej dyspozycji również drewnianą wieżę widokową z panoramą morza otaczającego cypel i jałowcowych zarośli, wśród których rozbiliśmy namiot.

W takim miejscu chciałoby się zostać na długo. Zapatrzyć się w dal, zamyślić się, i zapomnieć stąd wyjechać. Jak na wyspie czarodziejki Kirke.

Ale w porcie wielka ryba otwiera już paszczę, by połknąć kolejną gromadę Jonaszów czekających na nabrzeżu. Z wielkim żalem opuszczamy Hiiumę.

Prom wysadził nas na ląd w pobliżu Haapsalu. To miejscowość uzdrowiskowa, znana między innymi z tego, że znajduje się tu najdłuższy w Europie drewniany zadaszony peron. Ma 216 m długości. Zbudowano go w roku 1906 z okazji wizyty cara Mikołaja II. To właśnie z tego peronu rzuciła się pod pociąg nieszczęsna Anna Karenina w radzieckiej ekranizacji powieści.

Kolejny cel wyznaczyliśmy jeszcze przed wyjazdem: to prywatne muzeum motocykli w Kurtna pod Tallinem. Mało o nim informacji w internecie, więc nie bardzo wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Rzeczywistość przerosła nasze najśmielsze oczekiwania: jest to zbiór doprawdy imponujący. Są tam radzieckie motocykle przedwojenne (PMZ, TIZ, Iż-8, L-300) i powojenne, są Indiany, Harleye, BMW, jest stary FN, AJS, jest też cała kolekcja motorowerów z Rygi i Lwowa. Bardzo ciekawy jest zbiór najróżniejszych rozwiązań silników rowerowych z lat 20-tych i 30-tych. Na osobną uwagę zasługuje ekspozycja motocykli wyścigowych, budowanych na bazie modeli fabrycznych przez estońską firmę Vihur.

Niepostrzeżenie nadszedł czas, by powoli zacząć już wracać do domu. Znów jechaliśmy Via Baltica, tym razem w kierunku południowym. Ostatni nocleg w Estonii znaleźliśmy na campingu Tahkuranna na południe od Pärnu. I znów byliśmy jedynymi gośćmi. Jeśli nie liczyć czapli, z wędkarską cierpliwością zasadzających się na zdobycz w nadmorskich sitowiach i trzcinach.

Następnego dnia, już na Łotwie, czekało nas bardzo miłe spotkanie z Brzytwą i Kasią, którzy również wybrali się do Estonii. Pokonywali drogę w iście ekspresowym tempie, bo czasu mieli o połowę mniej niż my. Pogawędziliśmy pół godzinki, wymieniliśmy wrażenia i znów trzeba było ruszać dalej. Przed Ziemkiem i Kasią była jeszcze daleka droga: wieczorem tego dnia dojechali do Tallina!

Zatrzymaliśmy się jeszcze na jeden dzień nad łotewskim Bałtykiem, w Zvejniekciems. Szeroka piaszczysta plaża, wczasowiczów niewielu (jak na polskie standardy), ale czegoś nam brakowało. Chyba zdziczeliśmy do cna w szuwarach na Hiiumie. Następnego dnia zwinęliśmy się wcześnie, by obejrzeć po drodze jeszcze jedno ciekawe miejsce - zamek Turaida nad wijącą się malowniczymi zakolami rzeką Gauja. Zbudował go na początku XIII w. biskup Rygi. Po pożarze w 1776 roku zamek popadł w ruinę, a jego obecny wygląd jest w dużej mierze wynikiem rekonstrukcji.

Chcieliśmy już odjeżdżać, ale zatrzymał nas jeszcze piękny widok z mostu na Gaui na rzekę i zamek. Przy okazji odkryliśmy też nieznany chyba u nas obyczaj: zakochane pary pozostawiają na moście kłódki, symbolizujące wieczne więzy miłości. Kluczyki lądują zapewne na dnie rzeki.

Wkrótce potem mieliśmy za sobą kolejną granicę. Teraz przemierzaliśmy Litwę podrzędnymi drogami, omijając trasę z Poniewieża do Kowna, niezbyt przyjemną ze względu na duży ruch TIR-ów.

Pod wieczór, mocno zmęczeni, dotarliśmy wreszcie do Troków (Trakai).

Następny dzień poświęciliśmy na zwiedzanie miasteczka i zamku. Przy ulicy Karaimu (Karaimskiej), biegnącej przez środek starej części miasta, wyjątkowo pięknie skupiły się kolorowe drewniane domki. Spacerowaliśmy tu wcześnie rano, gdy ulice były jeszcze prawie puste i w pełni można było cieszyć się pogodną, spokojną atmosferą tego miejsca.

Nazwa ulicy Karaimskiej pochodzi stąd, iż dawniej właśnie przy niej koncentrowała się mniejszość karaimska w Trokach. Karaimi to lud wyznający własną religię, opartą na Starym Testamencie, i mówiący językiem karaimskim, należącym do grupy języków tureckich. Do Troków sprowadził ich z Krymu książę Witold, by stanowili ochronę jego osoby oraz zamku. Karaimi mieli opinię ludzi niezwykle uczciwych i niesprzedajnych, Witoldowi łatwiej więc było zaufać nowoprzybyłym, niż własnej straży, uwikłanej być może w częste wówczas bratobójcze spiski. Do dziś w Trokach mieszka jeszcze kilkudziesięciu Karaimów. Jest tu karaimska świątynia i szkoła, a także karaimska restauracja, w której można skosztować m.in. pysznych pierożków "kibinai", nadziewanych baraniną.

Kienesa czyli świątynia karaimska. Zbudowano ją w XVIII w, wielokrotnie ulegała zniszczeniu i była odbudowywana. Jest to jedna z zaledwie pięciu kienes czynnych obecnie w Europie.

Fragment poświęconej Karaimom ekspozycji na zamku w Trokach

Zamek w Trokach już z daleka zachwyca swą bryłą i malowniczym położeniem na wyspie. Zbudowany został przez Kiejstuta i Witolda na przełomie XIV i XV w. Był reprezentacyjną siedzibą wielkich książąt litewskich. Później popadł w ruinę, na szczęście w latach 50-tych i 60-tych XX w. pieczołowicie go odbudowano.

Po południu z campingu na przeciwległym brzegu jeziora patrzyliśmy, jak zamek zapala się intensywnymi barwami w promieniach zachodzącego słońca. Koniec włóczęgi.

Następnego dnia byliśmy już w Polsce. Granicę przekroczyliśmy w Ogrodnikach i właśnie zbliżaliśmy się do Augustowa, gdy nagle... zza zakrętu wyłonił się jeden zaprzęg, potem drugi, trzeci... straciliśmy rachubę. Patrzyliśmy oniemiali, zapominając nawet podnieść rękę w geście pozdrowienia. Mignęły znajome twarze i dopiero wtedy skojarzyliśmy, cóż to za niezwykły widok. To Kazio, Jacek i inni ruszali właśnie do Troków i Wilna. Byli równie zaskoczeni jak my tym nieoczekiwanym spotkaniem. Porozmawialiśmy chwilę, pożyczyliśmy sobie wzajemnie "szerokiej drogi", i rozjechaliśmy się w swoje strony.

Podsumowując: przejechaliśmy prawie 3000 km przy średnim spalaniu 7-9 l/100 km. Motocykl zużył przy tym niecałe 2 l oleju. Narzędzia przydały się tylko raz - do podciągnięcia linki sprzęgła. (No i jeszcze młotek - do wbijania szpilek od namiotu na campingu w Trokach.)


Napisała mysia

Zdjęcia: mysia i gobert