Wróć do: Ural Team Piotrków Tryb.
IV etap mistrzostw Litwy i Łotwy w retrosidecarcrossie 17.06.2012
Wyjazd na III etap mistrzostw retrocross do Baltinavy musieliśmy odpuścić ze względu na brak czasu. Natomiast wyjazd do Iłukszty był w planie już od paru tygodni. Impreza odbywała się w niedzielę, zatem tym razem każdy z nas musiał wziąć urlop na poniedziałek. Zanim jednak wyjechaliśmy, wyjazd poprzedziły przygotowania maszyny do startu. Przede wszystkim zawieszenie tylne, które tak słabo pracowało w Rakiszkach. Cóż można zrobić z amortyzatorami od malucha w oryginalnych obudowach? Nic więcej nie można już z nich wycisnąć. Owszem, można kupić amortyzatory od jakiegoś quada i próbować je zaadaptować, ale my nie mamy czasu; to ma działać teraz i już. Na szczęście w kasie załogi jest jeszcze trochę grosza, więc zgłaszamy się do profesjonalistów z firmy PTM. Ci ważą nas, motocykl, i dobierają amortyzatory tylne o odpowiedniej charakterystyce. Niestety trwa to dość długo; maszyna jest gotowa trzy dni przed wyjazdem! Jeszcze gorzej poszło z siedzeniem; należało wymienić w nim gąbkę na twardszą, ale poszukiwania gąbki trwały tyle czasu, że siedzenie montuję w przeddzień wyjazdu o godz. 20-tej.
Stąd prosty wniosek, że treningu nie zdążyliśmy zrobić i jedziemy na zawody "na surowo". Łudzimy się, że dostroimy charakterystykę zawieszenia na torze.
Wyjeżdżamy w piątek po 18-tej, na miejscu jesteśmy około 8-mej czasu łotewskiego. Najpierw oczywiście jedziemy na tor. Tam trochę się wkurzamy; tor jest piekielnie trudny i mam wrażenie, że z zawodów na zawody federacja LMSF podnosi poprzeczkę coraz wyżej. Wygląda na to, że trasa służyła najpierw hobbystycznie miejscowym, potem ktoś podniósł jej rangę do trasy do wyścigów, ale szerokość w większej części toru jest jak dla mnie niezadowalająca.
Dzięki Siergiejowi ze stacji benzynowej dostajemy namiar na Zygmunta, który z pochodzenia jest Polakiem i prowadzi wraz z żoną Birutą hotel w Iłukszcie. Hotel jest przytulny, cena w miarę przystępna (14 łatów od łba za dwie doby), a właściciel jest wielkim fanem motocrossu. Odpinamy przyczepkę z motocyklem i jedziemy do Dyneburga na zakupy. Ceny w markecie nas przerażają; każdy chciał zakupić alkohole na pamiątkę do domu, a tu 0.5 kosztuje 30 i więcej złotych! Kupujemy więc wyłącznie niezbędne rzeczy i wracamy do hotelu - zakupy zrobimy na Litwie. Wieczorem oglądamy mecz, w którym nasi dostali w tyłek. Jest to dobra wymówka dla całej ekipy z Litwy, która przyjechała już na tor i baluje z okazji spotkania.
Rano w niedzielę wstajemy wcześnie i już o 8-mej jesteśmy na torze. Są nasi wszyscy znajomi oprócz ekipy z Możejek. Jak się okazuje, łotewskim zwyczajem wszyscy z wózkami startują razem - klasy OPEN, 750 STANDARD i 350 STANDARD. W naszej klasie jest nas tylko 4-ech, cóż z tego, kiedy na linii stanie 18 maszyn. Trochę obawiam się tego zagęszczenia na starcie, tym bardziej, że już za 10 metrów robi się wąskie gardło i może się zdarzyć, że tam będzie dochodzić do zderzeń. O 11-tej jedziemy na trening zapoznawczy. Chłopaki z naszej klasy z uznaniem patrzą na nasze nowe amortyzatory. Nie wiem, czy bardziej podziwiają ich jakość, czy raczej cenę. Pierwsze kółko jedziemy bardzo spokojnie; rozgrzewamy się powoli. Organizator dla kolasek wyłączył z wyścigu dwie największe górki. Jedziemy wolno, zawieszenie trochę buja, ale mam wrażenie, że muldy w stylu "pole kartofli" wybiera dobrze. Za to kiepsko sprawuje się w koleinach i na ostrych zakrętach. Robimy dwa kółka i wracamy do boksu.
Nawet nie chce mi się oglądać kolegów na solówkach; parę razy idziemy tylko zerknąć na spektakularne skoki na największej ze skoczni. Czas mija nam na odwiedzinach naszych kolegów startujących z nami w wyścigu. Ponieważ nie było czasu, żeby przeprowadzić skuteczny trening fizyczny przed zawodami, zdajemy sobie sprawę, że nasze szanse w tym wyścigu są marne. W sumie takie przyznanie się przed sobą poprawia nam humory i powoduje, że trema przed startem jest jakby mniejsza.
Kończy się bieg najniższej klasy i oto jest sygnał dla nas. Ubieramy się szybko i jedziemy na linię startową. Start będzie się odbywał z trzech rzędów: najpierw OPEN, potem my i na końcu 350, każdy rząd z 10-sekundowym odstępem. Organizator jakoś nie do końca tłumaczy to, co ma na myśli, zapowiedzi niestety są po łotewsku, w tym hałasie nie wszyscy rozumieją, o co chodzi. Odbywa się tradycyjna procedura: 15 - 5 - START!!!
Chmura pyłu przed nami wzbita przez klasę OPEN powoduje, że na chwilę tracimy widoczność, ale już rwiemy za nimi. Efekt niezrozumienia sędziego widzimy już za chwilę: Jak się okazuje, nikt nie czeka tych 10-ciu sekund i wszyscy już jadą. Już pierwszy zakręt w prawo - przed nami jedna z maszyn wbija się w piach i gaśnie, w tył uderza druga, a mnie udaje się zahamować 10 cm od tego ostatniego! Peleton odrywa się od nas, odległość zwiększa się coraz bardziej, a my nie możemy się przebić do przodu z powodu kraksy przed nami! Wreszcie odpychamy Urala w tył i omijamy sczepione motocykle przed nami.
Reszta odsadziła się od nas o jakieś dwa zakręty. Jedziemy za nimi na pełnym gazie i z tych emocji zaczynam popełniać błędy. Na ostrym zakręcie w lewo z pochyłem na motocykl zsuwa nas w dół w kierunku bardzo stromego spadku; udaje się jakoś wyprowadzić motocykl, prawie zrywamy taśmę wyznaczającą trasę. To samo powtarza się na słynnym zakręcie, gdzie nasz kolega Linas w 2011 utopił motocykl - o mały włos nie powtarzamy jego błędu i nie wpadamy w bagno. Mam wrażenie, że coś nas ściąga na lewo. Cały czas próbujemy gonić stawkę i przez chwilę mam wrażenie, że zaczynamy się zbliżać do końca peletonu. Jednak już za chwilę po wyskoku z górki zaczynają się takie dziury, że muszę zwolnić, bo amplituda drgań zawieszenia niebezpiecznie rośnie i wyrzuca Szymka z wózka. W drugim okrążeniu sytuacja się powtarza; spadamy z tej feralnej górki, a na kolejnej, mijani przez dublującego nas lidera, mijamy na styk bajoro po lewej.
Już wiem, że zawieszenie jest źle ustawione; niepotrzebnie też przed wyjazdem wymieniłem sprężyny w przednim zawieszeniu na bardziej miękkie; trzeba było zostawić te twarde, przynajmniej trzymałoby się to wszystko kupy. Mimo wszystko jedziemy tak szybko, jak można, cóż, jeśli na każdej dziurze musimy walczyć o utrzymanie się na motocyklu. Już lepiej było w Rakiszkach na twardych amortyzatorach od malucha! W gardle mam tak sucho, że nie mogę nawet przełknąć śliny z tych emocji. Czas mija tak szybko, że aż jestem zdziwiony, że machają nam chorągiewką w szachownicę. Koniec wyścigu.
Podjeżdżamy do namiotu i odwieszamy koszowego, żeby złapał oddech. Ja w międzyczasie zabieram się za zawieszenie. Z przodem nic nie zrobimy, ale na tyle podciągam lekko sprężyny - sądzę, że to pomoże. Nie ma jak zadzwonić do PTM-u; jest niedziela i mają przecież wolne.
Odwiedzają nas chłopaki z Nociunai; muszę ich trochę okłamać o braku treningu i ćwiczeń fizycznych, bo pytają nas, co tak słabo nam poszło. Spokojnie; jest jeszcze drugi bieg. Jeszcze możemy się trochę poprawić.
Tym razem pomiędzy biegami jest prawie 3 godziny przerwy. Właściwie wykorzystujemy resztę czasu, żeby się nieco zdrzemnąć. Na pół godziny przed startem ubieramy się ponownie i zajeżdżamy na pole startowe. Stajemy w drugim rzędzie i czekamy na sygnał. I znowu: 15 - 5 - START!
Ruszamy ostro. Tym razem chmura kurzu wzniecona przez motocykle przed nami jest taka gęsta, że w tej mgle najeżdżam na kamień(?). Podrzuca cały wózek do góry, Szymek frunie w powietrze, ale trzyma się barierki, o mały włos nie zaliczyliśmy przewrotki. I tak muszę zwolnić, bo nie widać zupełnie nic. Przejeżdżamy zakręt w prawo i lecimy już w końcówce peletonu. Jednak Uralem na każdej nierówności buja tak, że powoli wyprzedzają nas wszyscy.
Kiedy po pierwszym okrążeniu dubluje nas załoga Łotyszy na CZ500, ma miejsce szczególnie niebezpieczne zdarzenie: wyprzedzają nas w miejscu, gdzie już dwa razy zsunęliśmy się ze zbocza w lewo i wyprzedzają nas właśnie z lewej. W tym pędzie podnoszę lewą nogę do góry, bo już wiem, że za chwilę nie uniknę uderzenia ich motocykla, ale i tak zawadzają nas wózkiem; stopę uchronił potężny but , ale tylnego koła już nie.
Jedziemy dalej i już za jakieś kilkaset metrów ma miejsce druga niebezpieczna kolizja; wyprzedza nas Linas w bardzo ryzykanckim stylu, na ostrym łuku w prawo w dół pod kątem mniej więcej 45 stopni. Zawadza nas kierownicą; muszę wcisnąć hamulec, żeby nie wywrócić maszyny, a Linasowi, jak się potem okazuje, pęka klamka hamulca i ma przytrzaśnięty mały palec. Robimy jeszcze 4 okrążenia, ale nie mam już złudzeń - nikogo już nie dogonimy. Czarno-biała chorągiewka ogłasza nam koniec wyścigu. Nawet nie jesteśmy specjalnie zmartwieni wynikiem, ale za to zmęczenie jest potężne.
Mimo czwartego miejsca w naszej klasie zyskujemy 18 punktów do klasyfikacji ogólnej. Wygrywa oczywiście Arnold (41), na drugim i trzecim rodzinna ekipa z Nociunai.
Po wyścigu przychodzi czas na rozdanie nagród i pucharów; najmłodsi zawodnicy dostają nagrody pieniężne w wysokości 5 łatów (ok. 30zł), starsi puchary i szampany.
Po krótkim odpoczynku pakujemy sprzęt. Okazuje się, że wskutek kolizji koło tylne jest do wymiany.
Idziemy na bankiet organizowany przez Łotyszy. Jest bimberek, jest żywe piwo, kanapeczki z wędlinką i słoniną zrobione przez żeńską częśc organizatorów. Niestety musimy się pożegnać, rano o 4-tej pobudka i powrót do domu.
Organizatorom dziękujemy za miło spędzony czas i dobrze przygotowaną imprezę. Sponsorom - firmie Szlachet-Stal, Żwirowni Moników i Oldtimer Koni - za wsparcie finansowe.
Napisał Brzytwa
Zdjęcia: Marius Urbonas