Wróć do: PODRÓŻE
Litwa i Łotwa - październik 2009
Początkowo wyjazd do Litwy i Łotwy był tylko mglistym planem, snutym przez Mysię, docierającym do mojej głowy w postaci kilku hasłowych słów jak Ryga, i jakieś bliżej nieokreślone muzeum motoryzacji w tymże mieście, a już na pewno nie przypuszczałem, że miałby on nastąpić jeszcze w tym roku. Bo i kiedy? Wakacje minęły, zaraz po wakacjach był bazar w Łodzi, a potem przez rok wyczekiwany "Rajd Polska B", i tak nastał prawie październik. W międzyczasie Ziemek rzuca na forum hasło "Sidecarcross na Litwie", co w świadomości Mysi krystalizuje już termin wyjazdu. Tak wyłoniły się dwa cele podróży, dla nas w pewnym sensie egzotyczne, a już na pewno warte osiągnięcia: wyścigi krosowe motocykli radzieckich z wózkami bocznym w Birżai, oraz wspomniane już muzeum w Rydze na Łotwie, i aby było ciekawiej, postanowiliśmy pojechać tam na Mysim MW 750 (podobno oryginał ;).
W piątek wieczorem pakujemy motor oraz różne drobne części do motocykla, na duże nie ma miejsca. Skrzynia biegów budzi poważne wątpliwości. Czy aby wytrzyma? Wyje niestety na każdym biegu, silnik też już nie pierwszej młodości i nikt nie wie, kto i czy w ogóle kiedyś go remontował. W zapasie obowiązkowa prądnica 6V, regulator napięcia i akumulator, obecnie pracująca działa podejrzanie zbyt długo, na pewno padnie w czasie drogi. Pora spać, nie ma co się dręczyć po nocy, i tak wszystkiego się nie przewidzi i nie zapobiegnie.
Wyjeżdżamy z Grodziska Maz., jest sobota rano, w nocy był przymrozek i daje o sobie szybko znać. Trójpalczaste rękawice zimowe, zabrane rzutem na taśmę, okażą się niezastąpione w czasie całej podróży. W Modlinie po około 50 km drogi pierwsza awaria, silnik gaśnie. Tośmy się najechali, pięknie się zapowiada dalsza podróż. Patrzę na woltomierz i już wiem, że nie ma iskry, napięcie nie zmienia się podczas rozruchu silnika. Spinam kluczem cewkę z silnikiem, napięcie spada, pozostaje przerywacz albo kabelek od przerywacza. Przyczyną okazał się nadmiar gorliwości i oleju, który z filcu dostał się na styki i przerwał kontakt. Odpalam, silnik pracuje, pakujemy się i wytaczamy na drogę. Stop! Przed nami przejechał zaprzęg zrobiony na wojskowo, kierowca hamuje i zawraca. Krótka rozmowa, pozdrowienia i w drogę. Jedziemy przez Nasielsk, Pułtusk, Ostrołękę, Łomżę, Augustów do przejście granicznego w Ogrodnikach. Dzisiaj musimy być już na Litwie. Tym motorem nie da się szybko podróżować, 60 km/h to chyba jego prędkość przelotowa, a 500 km to dzień jazdy. Wada? Według mnie w obecnych czasach alternatywa i zaleta, może i forma sprzeciwu.
W Ogrodnikach kupujemy litewskie (1 lit = 1,2 zł) i łotewskie (1 łat = 6 zł) pieniądze. Na przejściu granicznym straszą puste zabudowania odpraw z czasów, gdy potrzebny był jeszcze paszport. Jesteśmy już na Litwie, pierwszy raz w życiu. Krajobrazowych różnic specjalnie nie widać, drogi w dobrym stanie, ruch samochodowy niewielki. Zauważam, że często spotykanym kolorem drewnianych domów jest kolor żółty (choć błękit, fiolet i zieleń też nie są rzadkie), a najpopularniejszy samochód to Audi z lat 90-tych. Zaczyna mi się podobać na Litwie, choć nie wiem czemu. O zmierzchu docieramy do miejscowości Troki, znanej z pięknie położonego na jeziorze zamku. Już na pierwszy rzut oka widać, że Troki to miejscowość nastawiona na bardziej zasobne portfele niż nasze. Trudno się dziwić, bliskie położenie Wilna i urokliwość tego miejsca przyciąga co zamożniejszych ludzi. Okrążamy jezioro, by dojechać do kempingu, na szczęście był jeszcze czynny. Mamy namiot, ale zmarznięci wybieramy domek za 80 litów, namiot + motor wychodzi niewiele taniej, 56 litów, nie ma nad czym specjalnie się zastanawiać. Widok na jezioro i zamek, choć po zmierzchu, jest przepiękny, cudnie musi być tu latem. Zjadamy kolację popijaną przepysznym piwem Alus Fortas, pora spać.
Niedziela, 5:00, pobudka, w zasadzie to już 6:00, na Litwie i Łotwie wstają godzinę wcześniej. Kawa, pakowanie i w drogę, do Birżai bite 200 km, przed południem musimy tam być, później będzie już dosłownie po zawodach. Słońce wstaje, pogoda nawet znośna, ale zimno. Drogi puste, wjeżdżamy na autostradę z Wilna do Kłajpedy, możemy jechać dwoma pasami, sporadycznie mija nas samochód. Czas goni, a ja gonię motor, na ile on pozwala. W jednej z mijanych miejscowości niespodziewanie kończy się asfalt, a zaczyna ubity piach, wątpimy, jednak drogowskazy twardo pokazują kierunek, kilkaset metrów i znów można gnać przed siebie. Takie drogi spotkaliśmy jeszcze nieraz, choć na mapie nie jest to zaznaczone, potrafi się zdarzyć, że asfalt na kilka kilometrów zamienia się w ubity dukt całkiem przyzwoitej jakości, bez specjalnych dziur. Mijamy rzekę Niemen, płynącą zakolami, a gdzieniegdzie krzyż, tak dziwnie i fantazyjnie zdobiony, że mam wątpliwości, czy są one znakiem obecnej religii chrześcijańskiej, która przecież nie była pierwsza na tej ziemi.
Nareszcie Birżai, ale znaleźć miejsce zawodów nie jest tak łatwo. Pytamy o drogę napotkanego mieszkańca, nic nie wie, najpewniej nie zrozumiał, czego szukamy. Mamy jakieś mapki, wydruki komputerowe, niewiele mówiące, pokazują jedynie kierunek na południe od miasta. Jedziemy więc na południe, pole, las i nic poza nimi, stajemy zrezygnowani, gaszę silnik i dopiero wtedy słyszę stłumiony warkot motocykli, który wskazał wreszcie właściwą drogę. Miejsce wyścigów wyglądem nie zapowiada jakichś specjalnych atrakcji, ot w polu tor ogrodzony taśmą, jeden kebabai i wszystko na ten temat. Wjeżdżając na plac, spotykamy Grzyba z kolegą, jest i Brzytwa z Kasią. Gorące powitanie w tak uroczą aurę i zaraz ruszamy oglądać motocykle, biorące udział w zawodach.
Radzieckie boksery tylko silnikami przypominają o swym pochodzeniu, reszta to już prawdziwy freestyle zawodników. Aby przystosować je do wyścigów, poprzerabiali wszystko, co musieli: ramy, zawieszenia, dyfry, kosze, które na dobrą sprawę wyglądają, jak zrobione od podstaw własnoręczne konstrukcje, każda inna. Silniki stosowane w tych hybrydach w większości pochodzą od Urali, Litwini używają w nich iskrowników, natomiast gaźniki - od krosowych Cezet; to tyle, ile widać z zewnątrz, co kryją w środku - pozostaje tajemnicą zawodników.
Zawody motocykli z koszami podzielone zostały na dwie kategorie, zależne od pojemności silników. Pierwszą grupę stanowiły motocykle do 350 cm3, i mogły w niej startować motocykle dowolnej marki, natomiast druga, najbardziej interesująca nas kategoria nazywa się 750 retro lub weteran.
Dla każdej z grup przewidziano po dwie gonitwy. Jako pierwsi wystartowali zawodnicy w klasie do 350 cm3, lekkie współczesne krosy po prostu darły ziemię spod kół, skoki przez górki nie stanowiły dla nich specjalnego utrudnienia. Śmiem twierdzić, że porównanie tego, co ujrzałem, do wyścigów rzymskich rydwanów byłoby niezwykle trafne, emocje nieprawdopodobne, walka bardzo kontaktowa i zawzięta - to naprawdę robi wrażenie nieporównywalne z krosami solo! Dodam, że poza takimi markami, jak KTM, Yamaha etc., widziałem też dzielnie walczącego Iża i Cezetę.
Bezpośrednio po trzysta pięćdziesiątkach w szranki stanęły radzieckie boksery. Start odbywa się na dobieganego, czyli koszowi stają z tyłu, poza motocyklami, na sygnał zaprzęgi ruszają, a koszowi dobiegają do nich i dopiero wsiadają. Klasa 750 wystartowała!
Pierwsze, co zwróciło moją uwagę, to dźwięk o wiele niższy niż w klasie 350, groźny, budzący dreszcze na ciele....te potwory, cięższe, dysponujące mniejszą mocą niż poprzednicy, rozpędzają się wolniej, ciekawe, czy będą skakać? Znając seryjnego ruska wiem, że wszelkie próby lotów nim mogą okazać się ostatnimi w karierze zarówno kierowcy, jak i motocykla. Pierwsze okrążenie i żadnego skoku, myślę sobie, że jednak i tu pomimo przeróbek motocykli skoki są poza zasięgiem ich możliwości technicznych. Czekam jednak nadal, z aparatem, na drugie okrążenie, wiem już, kto jest faworytem, zawodnicy w białych koszulkach mają najmocniejszy sprzęt i technicznie najlepiej prowadzą zaprzęg. Dojeżdżają do górki, przygotowuję aparat...i robię serię zdjęć... jednak latają!
Najlepiej wrażenia z tego, czego doświadczyliśmy, być może pokaże poniższe zdjęcie, te emocje, zażartość w walce i bliskość zawodników. Zaprzęg z numerem 49 nie dał nikomu szans.
W przerwie pomiędzy gonitwami postanawiamy odszukać Linasa Grineviciusa, Litwina, z którym Brzytwa i Mysia nawiązali wcześniej kontakt mejlowy. Linas wraz z Andriusem Akelaitisem (koszowym) startowali w pierwszej gonitwie na granatowym Uralu, i niestety z powodu usterki motocykla nie byli zadowoleni z zajętego miejsca. W drugiej rundzie było już dużo lepiej, co ostatecznie zaowocowało 4 miejscem końcowym.
Linas bardzo zachęca nas do wzięcia udziału w wyścigach. Litwini organizują w ciągu roku cztery gonitwy, w tym dwie zimowe, więc może kiedyś, w przyszłości... podobno nawet już pierwszy chętny koszowy się znalazł, jest zatem duża szansa! Tutaj zamieszczam link do strony klubowej Linasa: www.mototurizmas.lt i pędzimy dalej, bo późna godzina, a jeszcze dziś musimy dostać się na Łotwę i znaleźć nocleg.
Granica między Litwą a Łotwą tam, gdzie ją przekroczyliśmy, praktycznie nie istniała. Nie było kantoru, a łatów mało w portfelu. Nic to, gdzieś się wymieni. Podążamy w kierunku Kegums, spodziewając się znaleźć nocleg. Niestety, jest już poza sezonem, i większość miejsc kempingowych jest zamknięta. Zmierzch zapada, dojeżdżamy nad zalew na rzece Daugavie. Wysyłam Mysię, by wypytała, co i jak, ja po rosyjsku to tylko spasiba. Spotkany starszy pan, mający sad nad rzeką, mówi, że można koło niego z namiotem się rozbić, okolica spokojna i nikt nie będzie przeszkadzał. Dostajemy garść jabłek na kolację. Ciepło nie jest, jednak namiot już stoi, katalit "Łucz" nas grzeje, herbata i strawa gorąca się robi, jest już dobrze. Deszcz pada, ale nadzieja na poprawę pogody nie gaśnie. Zmęczeni zasypiamy.
W środku nocy budzi mnie trzask, zaraz potem namiot ląduje na twarzy. Nie wiemy, co się dzieje, pewnie ktoś wszedł w odciąg albo motor się stoczył. Wygrzebuję się na zewnątrz i widzę, że wokół biało. Namiot nie wytrzymał, pękł stelaż z włókna szklanego od ciężaru śniegu i niskiej temperatury, łamię kolejny pręt w ręku, próbując to wszystko naprawiać. Nie jest za dobrze. Prowizoryczna reparatura metalowymi rurkami nadała mu prawie pierwotny kształt. Byle noc wytrzymać, jutro poszukamy domku... z grzejnikiem.
Rano wszystko zajmuje nam dużo więcej czasu niż normalnie w domu, gdzie jest ciepło i grzejnik to taki niezauważany przedmiot. Katalit "Łucz" kazachskiej produkcji to teraz najcenniejsza rzecz, jaką mamy, grzeje cudownie, nawet namiot częściowo osusza, bez niego byłoby dużo ciężej się pozbierać, a i jajecznicę z boczkiem można na nim przyrządzić. Naprawdę polecam, jajecznicę również ;)
Dziadek, właściciel sadu, przynosi gorącą herbatę w słoiku i siatkę jabłek. Dziwne, ale nawet teraz pamiętam jej ziołowy smak osłodzony miodem. Herbata prawdziwie od serca, może i drobny szczegół w całej podróży, ale najbardziej go do tej pory wspominam, i w dużej mierze przez jego pryzmat widzę teraz Łotwę.
Po spakowaniu motocykla jeszcze mała walka z progiem pomostu, śliskość i śnieg utrudnia wyjazd, cudownie jest ubrać się ciepło i zlać potem. No, udało się, Mysia dostała przy okazji błotem po twarzy, ale się cieszy, chyba lubi takie akcje. Dziadek z sadu macha nam na pożegnanie i życzy powodzenia. Cieplej na duszy się nam robi i ochota do podróży wraca.
Jest poniedziałek, w planach nic ambitnego: dotrzeć jak najbliżej Rygi, by we wtorek odwiedzić muzeum. Jedziemy do Gauji nieopodal Siguldy na "pewną" miejscówkę. W Gauji figa z makiem, żadnego kempingu, domku, nic, a nam zimno i mokro, i z nosa leci już niekontrolowanie aż do skarpetek. Przy rozjeździe dróg jest jakaś wielka mapa okolic, taka dla zagubionych turystów. Okazuję się, że jest inna Gauja, nad samym morzem, jest i telefon. Dzwonimy. Czynne, no to w długą, daleko nie jest. Wynajmujemy domek, całkiem przyjemny i duży - 24 łaty za dobę.
Teren kempingu okazuje się kocim "sierocińcem"
Wszystkie koty (podobno 28 szt.) zostały porzucone przez ludzi przyjeżdżających tu na wakacje. Kiedy dziecku kicia się nudzi, to się ją wyrzuca, jak papierek po cukierku. Samo życie, a ludzie wszędzie tacy sami.
Morze na Łotwie wygląda podobnie jak i u nas. Spodziewałem się kamienistych plaż, a tu piasek i sosny, zupełnie jak u nas, tylko statków brak na horyzoncie.
We wtorek rano szykujemy się do zwiedzania muzeum, które położone jest na wschodnich przedmieściach Rygi. Jedziemy oczywiście motocyklem, no bo jak by inaczej pokazać się pod "Rigas Motormuzejs". W mieście trochę błądzimy i w zasadzie poruszamy się bardziej na wyczucie, które dobrze nas prowadzi, ale i szczęście też pomaga, bo w ostatniej chwili zauważam po prawej stronie gmach Muzeum Motoryzacji.
Z ogromnym zaciekawieniem podążamy do wejścia, niezmiernie zaintrygowani, co kryje w środku budynek, jakież skarby ukryli tam przed światem. Kupujemy bilety i zostawiamy nadmiar ubrań u sympatycznej bileterki. Jesteśmy na parterze, muzeum ma dwie kondygnacje ekspozycyjne, właśnie parter, gdzie stoją głównie samochody, i jedno piętro.
Samochody nigdy mnie nie ekscytowały, może poza kształtami jednego z Bugatti, którego losy były niezwykle pogmatwane i, co ciekawe, troszkę związane z Grodziskem Mazowieckim i osobą pana Tabenckiego (postać będąca dziś niemal legendą, osnutą całunem mrocznej tajemnicy), będącego przez jakiś czas jego właścicielem. Zainteresowanych odsyłam do archiwum miesięcznika "Automobilista".
Ponieważ mojego obiektu zainteresowań na czterech kołach nie spodziewałem się tutaj znaleźć, zająłem się motocyklami, starając się zrobić jak najwięcej zdjęć (w muzeum nie trzeba płacić za to dodatkowo, fotografowanie jest w cenie biletu czyli 1,5 łata). Mysia porwała drugi aparat i szybko zniknęła pomiędzy eksponatami.
Uwagę moją na samym początku przyciągnęły trzy śliczne Indiany, motocykle dosyć rzadko spotykane. Prawdopodobnie modele przedwojenne Scout i Chief, ale pewności nie mam, a tabliczki informacyjnej, niestety, nie było.
Wystrój muzeum utrzymany jest w duchu początków minionego stulecia, na ścianach, w gablotach i gdzie jest tylko trochę miejsca, zobaczyć można liczne przedmioty o ogromnej różnorodności tematycznej związanej z motoryzacją, oraz manekiny ubrane w stylowe stroje. Pośród eksponatów znalazł się nawet dawny warsztat dla motocykli i automobili.
Niespodziewanie, bezpośrednio w sąsiedztwie warsztatu w centrum Moskwy doszło do przykrego wypadku z udziałem wysoko postawionego dygnitarza ZSSR. Ciekawe, kim mógł być ten pan?
Zdążyłem zrobić jedynie dwa zdjęcia, w chwilę po incydencie zjawiła się milicja na Uralu i Dniepr Eskort. Teraz już z ukrycia fotografowałem tajne służby państwowe. Lepiej nie rzucać im się nadmiernie w oczy, aparat zabiorą, kliszę prześwietlą i nici będą z całej dokumentacji fotograficznej.
Cykam jeszcze mały szczególik napędu syreny, zza pleców "gajowego"....
....i czekam, aż służby specjalne odejdą od Dniepra Eskorta...
Wycofuję się niezauważony....
Gdzieś pomiędzy samochodami a motocyklami niemieckimi odnajduję M-72 z 1949 r. i Tiza-AM-600.
Polska Opona Stomil z czasów przedwojennych dotoczyła się tu do Rygi, jakie drogi przebyła? Niejedną historię mogłaby opowiedzieć, gdyby mówić umiała.
Kończę obchód parteru z lekkim niedosytem. Trochę mało tu radzieckich motocykli, właściwie to kilka sztuk, dobre jednak i to.
Idę pochylnią na piętro, Mysia gdzieś zaginęła i pewnie nawet nie zauważyła stłuczki Rolls Royce'a. Trochę wysoko, ciężko poruszać się w skórzanych spodniach i kalesonach :) , jestem na górze, patrzę i gęba mi się już sama uśmiecha od ucha do ucha. Przestrzeń prawie całe zapełniona motocyklami! No, może nie cała, ale w porównaniu z parterem to... nie ma porównania! Jestem w siódmym niebie. Zwiedzających wita ogromny model radzieckiego bombowca z I wojny światowej - "Ilii Muromca".
Zaczynam obchód od radzieckich motocykli budowanych z przeznaczeniem ściśle do zawodów. Niestety, nie jestem w stanie w tej relacji przekazać Wam wszystkich szczegółów, jakie dostrzegłem w tych rzadkich konstrukcjach, ograniczę się więc do zdjęć ogólnych, ale myślę, że Mysia napisze niebawem artykuły o poszczególnych motocyklach jako osobne opracowania.
W tej samej alejce znalazły się trzy motocykle sportowe z Sierpuchowa, modele S-155, S-254 i S-360 o pojemnościach skokowych odpowiednio 124, 246 i 346 cm3.
Na zdjęciu powyżej: S-360, obok, po prawej - CZ Walter 250
KO-125:
RIGA 9-S:
Niewątpliwie do ciekawych konstrukcji można zaliczyć Iża 6.218, przeznaczonego do wyścigów na lodzie; gdy spojrzeć na jego opony, nasuwa się podejrzenie, że jest to sport raczej dla fakirów...
Prezentowany Ural M-67-36 został fabrycznie wyposażony w wózek boczny przystosowany do wyścigów krossowych.
Najbardziej dla mnie zagadkową hybrydą do bicia rekordów był EKE-1. Silnik posiadał mechaniczne doładowanie, niestety nie potrafię powiedzieć, jakiego był rodowodu, w muzeum brakowało o tym pełnej informacji. Zobaczcie sami tego cudaka, osiągającego prędkości grubo powyżej 200 km/h.
Turbina doładowująca napędzana jest od strony rozrządu za pomocą wałka, a następnie przekładni kątowej.
Jedna z prezentowanych ekspozycji przedstawiała poszczególne modele motocykli marki Iż, z lat przedwojennych, aż do modeli bardziej nam współczesnych, a wszystko zaczęło się od L-300, znanego jako "Czerwony Październik".
Nie zabrakło masywnego jak parowóz Podolska PMZ-A-750, będącego wariacją Piotra Możarowa na temat Harleya i BMW.
Gdy popatrzyłem na poniższy motocykl, samoistnie nasunęło się skojarzenie z AWO Simsonem, a jest to CKB - M-31, opracowany w Sierpuchowie w 1955 r. Nazwa Awo to skrót od Awtowelo, słowo z języka rosyjskiego....Gdzie zatem tkwi rozwiązanie zagadki?
Hydrozagadka? No właśnie, co to przypomina? Samolotem to nie jest, gdyż nie posiada skrzydeł, poduszkowcem też nie, bo brak Jaśka, ma koła i wygląda, jakby mogło pływać, i silnik taki dziwnie znajomy. Jest to "domorosła" konstrukcja, wytwór wolnej woli i umysłu, będący zapewne urealnieniem marzeń i fantazji autora, być może ktoś powie, że to krok w chmurach, owszem, ale postawiony, wykonany i dotykalny. Z takich mutacji powstają nieraz zadziwiające rzeczy, a ilość ślepych uliczek przy tym odkrytych jest niezliczona, ale nie nadaremna.
Swój kącik miały również motorowery i mopedy. Wśród nich z daleka dostrzegłem coś, co wyglądało do złudzenia jak Komar, po bliższych oględzinach okazało się, że to produkcja zakładów w Rydze.
Alejka Jaw...
...oraz niespotykana Pannonia
Motocykle Kowrowiec miały silniki jakby bardzo pokrewne Jawom.
Kolejna perełka w muzeum, M-52, wyprodukowany w ilości zaledwie kilkuset sztuk; do naszych czasów dotrwało tylko kilka egzemplarzy. Pojemność skokowa jest tu zaskakująca, wynosi 494 cm3.
Na zakończenie zwiedzania ryskiego muzeum motoryzacji zamieszczamy jeszcze garść zdjęć, aby unaocznić rozmaitość i bogactwo zbiorów.
I na koniec - przestroga dla garażowych bałaganiarzy: nie zdziwcie się, jeśli kiedyś z porozrzucanych części i narzędzi ulęgnie się Wam taki stwór:
Po powrocie z muzeum zmodyfikowaliśmy nieco dalsze plany podróży po Łotwie. Początkowo chcieliśmy pojechać wzdłuż wybrzeża od Rygi do Ventspils, jednak po obmiarze trasy nitką wyszło, że kolejny dzień byłby dniem spędzonym wyłącznie na jeździe. Skracamy więc trasę, jak się potem okazuje - niewiele przy tym tracimy.
Środa i znowu zimno, dodatkowo silny wiatr nie pomaga w jeździe. Musimy przebić się przez centrum Rygi - innej drogi nie ma. Trochę mi to nie w smak, bo już na drogach dolotowych robi się dosyć ruchliwie i nerwowo. Cóż zrobić - trzeba, to jedziemy. Ryga nie jest jednak bardzo dużym miastem, podzielona rzeką posiada trzy mosty drogowe i jeden kolejowy, zabudowania nie należą do szczególnie wysokich. W porównaniu z naszą stolicą, panuje tu względny spokój. A oto miasto sfotografowane w lotnych ujęciach z perspektywy kosza:
Po przejechaniu mostu widać wyraźnie, która strona jest tą reprezentatywną dla miasta. Na lewym brzegu rzeki Daugavy dominuje niska zabudowa drewniana, domy murowane zdarzają się rzadko.
Kierujemy się do miejscowości Talsi drogą podrzędną, mało uczęszczaną, auta spotykamy niezmiernie rzadko. Mocny wiatr bardzo utrudnia prowadzenie i spycha motocykl na przeciwny pas ruchu, jazda staje się mozolna, a kilometry dłużą się w nieskończoność, dodatkowo z przerwami popaduje drobny deszcz. Droga po wczorajszej wichurze jest w kilku miejscach zatarasowana przez złamane drzewa, niektóre trzeba objeżdżać, inne są już przecięte na szerokość jezdni. Byle do Ventspils. W Talsi tankujemy i wypijamy kawę, chowając się za murkiem stacji. Jeszcze ponad 80 km, a my już mamy dosyć.
Ventspils - odnajdujemy kemping i tu niemiła niespodzianka: domek kosztuje ponad 200 zł za dobę. Trudno... jest nam zbyt zimno na szukanie alternatywy, Łotwa niestety nie jest tanim krajem. Rzucam komentarz adekwatny do dzisiejszej jazdy "Tośmy się w końcu doch....jali". Po odtajaniu idziemy nad morze i na mały rekonesans okolicy. Nad morzem wiatr hula jak szalony, czesząc plażę z resztek suchego piasku. W porcie pustki, jego część przypomina nasze Władysławowo, ogromne budynki zapewne przystosowane do przetwórstwa ryb stoją jakby puste. A może to tylko złudzenie wywołane wpływem pogody, pogody dla potępionych dusz. W sklepie kupujemy "Ryski Balsam", pamiątkę z Łotwy; jutro już będziemy na Litwie.
Czwartek, aura bez zmian, poza wiatrem, który zdecydowanie zelżał. Udajemy się na południe, przez Lipawę do Pałangi, nadmorskiej miejscowości wypoczynkowej na Litwie. Długi odcinek trasy leży wzdłuż wybrzeża, morze widać chwilami jak na dłoni, pomaga w tym brzeg typu klifowego i brak drzew. Szkoda, że to nie lato. Chcemy zjechać nad samo morze, ale niemal każda droga w bok, jaką mijamy, jest zagrodzona i oznakowana tabliczką z zakazem wstępu i informacją o prywatnym terenie. Jakiś dojazd jednak znaleźliśmy. Chwila przerwy i telefon do Brzytwy, który od początku stał się naszym opiekunem duchowym, wspierającym dobrym słowem. Dziękujemy, Ziemek.
Dojeżdżamy do Lipawy, w której za czasów ZSRR istniał port wojenny i baza okrętów podwodnych, zwana Kara Osta. Jest ciekawość i okazja, bez wahania jedziemy w kierunku dawnego basenu marynarki wojennej. Kara Osta wita nas blokami, których część wygląda, jakby wojna tędy przeszła, gołe ściany, bez okien i drzwi, gdzie mieszka tylko wiatr.
Mimo wszytko część dawnego osiedla wojskowego nadal zamieszkują ludzie, choć widać, że nie jest to bogata dzielnica, jak na Łotwę wręcz bardzo biedna. Zdziwieniem ogromnym było, gdy pomiędzy blokami niespodziewanie wyłoniła się cerkiew, duża, bogato zdobiona ze złotymi kopułami, kontrast niesamowity. Ponieważ port wojenny istniał jeszcze za caratu, przypuszczam, że cerkiew również pochodzi z tamtych czasów.
Teren osiedla jest niezmiernie rozległy, próbujemy dotrzeć do nabrzeży basenu portowego i niespodziewanie natrafiamy na bazarek - graciarnię. Zostawiam motor i pędzę po łupy, radość niesamowita. Kupujemy stos książek o różnorakiej tematyce, motocyklowej, polowym wypieku chleba, albo radzieckie kroniki zwycięstwa. Mysza szpera w knigach, a ja szukam, co by się mogło przydać z szerokiego asortymentu rzeczy do niczego niepotrzebnych. Za 15 łatów nabywamy drogą kupna nowy gaźnik i filtr do Iża 56, a za 2 łaty aparat Zorkij 2s do mojej kolekcji, po powrocie okazało się, że to już drugi. Wydajemy ostatnie łaty, i handel dalej kwitnie w walucie litewskiej, żadnych problemów, bez pośrednictwa kantorów czy banków, jak miło! Odjeżdżam z poczuciem, że wszystkiego nie obejrzałem, i na pewno została tam jakaś cenna rzecz za śmieszne pieniądze. Frapował mnie bardzo tajemniczy cylinder dolnozaworowy z głowicą i zaworami, niestety nie udało mi się ustalić jego pochodzenia, pierwsze skojarzenie jakie mi się nasunęło to Gnome&Rhone, jednak z mocno skośnymi żebrami na głowicy, jakby do przepływu wymuszanego dmuchawą. Do dziś staram się uspokoić me sumienie... nawet zdjęcia nie zrobiłem.
Starą część Kara Osty stanowią niskie budynki jakby koszarowe, murowane z czerwonej cegły. Z portu wojennego pozostało niewiele, obecnie jest to teren podzielone pomiędzy liczne firmy, jedyną widoczną pamiątką był spory podłużny bunkier, w który prawdopodobnie wpływać mogły okręty podwodne. Po wyjściu Armii Radzieckiej w basenie portowym pozostało sporo pływających pordzewiałych jednostek, ich kres nadszedł po wykupieniu tego terenu wraz z inwentarzem przez niemiecką firmę złomiarską.
Opuszczamy dzielnicę widmo, przed nami Litwa i Pałanga, w której poszukamy noclegu.
Pałanga to nadmorska miejscowość wypoczynkowa z molem i głównym pasażem pełnym restauracji i eleganckich knajp, wygląda to znacznie wystawniej niż w naszej Juracie. Poza sezonem jest ładnie w Pałandze, ale nie chciałbym spędzać tu wakacji, tłumy muszą być koszmarne. Na plaży spotkaliśmy ludzi poszukujących bursztynów pośród wyrzuconych wodorostów i morskiej trawy, przyłączyliśmy się do poszukiwań, bursztyny niewielkie, ale ich zbieranie wciąga jak wycieczka po grzyby. Najłatwiej odnaleźć bursztyny, kiedy świeci słońce, połyskują w sposób miły i ciepły, nazywane dawniej złotem bałtyku, ale blask ich dla mnie jest znacznie ciekawszy od zimnego złota, jest w nich życie.
Jest już piątek, pora wracać do kraju. W nocy znowu trafił się przymrozek, ale ranek przywitał nas słońcem.
Grzybu gorąco zapraszał, aby odwiedzić go w drodze powrotnej w Suwałkach, bardzo nas ucieszyło to zaproszenie i otwartość gospodarza. Podążamy w kierunku Kłajpedy, samo miasto objeżdżamy, widząc je tylko z daleka. Wydaje się być duże i ruchliwe, to największe miasto portowe Litwy. Minąwszy Kłajpedę jedziemy pobocznymi drogami, pogoda się psuje, robi się zimno i mglisto. Nic ciekawego w zasadzie się nie zdarza poza przemarzaniem, no i małym opadem deszczu ze śniegiem. Jak dobrze, gdy ma się cel w takiej podróży, trzyma on człowieka w pionie i jest siłą napędową, by przeć dalej w nieznane. Tym celem w całej podróży zawsze były nieznane miejsca i chęć poznania jeszcze przez nas niepoznanego, może w tym tkwi sens istnienia? Któż to może wiedzieć. Celem teraz stał się ciepły dom w Suwałkach i czekający przyjaciele.
Mija nas terenowe auto na polskich numerach, w pełnym ekwipunku dalekowyprawowym, delikatnie trąbi, za chwilę drugie i trzecie, ktoś otwiera okno, uśmiecha się i coś mówi w przelocie, nie słyszę słów, ale radość i sens powraca, spotkać na drodze kogoś, kto nas zrozumie - bezcenne. Choć nie dane nam było nawet słowa zamienić, jestem pewien, że w tamtej chwili odbieraliśmy te same pozytywne wibracje. My wracaliśmy z tygodniowej włóczęgi, oni... z wyprawy na Syberię.
Przekraczamy przejście graniczne, na chwilę wyszło słońce.
Suwałki, nareszcie, telefon do Grzyba i czekamy na stacji benzynowej, oczywiście nie na tej, na której powinniśmy. Grzybu prowadzi nas do siebie, co by już sieroty się nie zgubiły. Wstawiamy motor do garażu, na dzisiaj koniec.
W domu ciepło i miło, Ula podaje obiad, grzane wino, jest piwo i wódka. Czas płynie na rozmowie szybko, jak zwykle za szybko, kiedy jest dobrze.
Rano bez pośpiechu zbieramy się do ostatniego odcinka trasy. Pogoda klasyczna, zimno i mgła niezwykle gęsta. Od długiej jazdy w tym mleku robi mi się niedobrze, nie wiadomo, gdzie góra, gdzie dół, to choroba zwana morską, choć jestem na lądzie.
Łomża, Ostrołęka, Różan, Pułtusk, Nasielsk, Modlin, Grodzisk Mazowiecki - jak w rozkładzie jazdy.
Od wyjazdu minął równo tydzień i 2000 km, a wszytko to przejechane na starym wysłużonym dolniaku, który pomimo obaw, poza małą usterką, nie sprawił żadnego kłopotu. To naprawdę cieszy.
Pozdrawiam.
Gobert